• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Polka z Lekarzy bez Granic o pomocy w Ukrainie. "Nigdy nie ma tak, że jest zero ryzyka"

Piotr Kallalas
17 września 2022 (artykuł sprzed 1 roku) 
- Później spotkaliśmy Olenę, pielęgniarkę, która opowiadała nam jak raz próbowała się przedostać na okupowane terytorium i pomóc dwutygodniowemu noworodkowi. Ubrała się w piżamę i idzie na checkpoint do Rosjan, a oni do niej z karabinami. Ona do nich: "Nie widzicie, że idzie kobieta w piżamie, będziecie strzelać?" I przeszła. - Później spotkaliśmy Olenę, pielęgniarkę, która opowiadała nam jak raz próbowała się przedostać na okupowane terytorium i pomóc dwutygodniowemu noworodkowi. Ubrała się w piżamę i idzie na checkpoint do Rosjan, a oni do niej z karabinami. Ona do nich: "Nie widzicie, że idzie kobieta w piżamie, będziecie strzelać?" I przeszła.

Z Karoliną Narloch spotykamy się w jednej z gdańskich kawiarni, niedawno wróciła do kraju. Od pięciu lat pracuje jako pielęgniarka i ratownik z Lekarzami bez Granic. Była w Jemenie, Sudanie Południowym, Afganistanie, Malawi, Bangladeszu czy Syrii. Wszędzie tam, gdzie konflikty zbrojne albo katastrofy ograniczają dostęp do podstawowej i specjalistycznej opieki medycznej. Teraz wróciła z Ukrainy.



Pierwszy raz brałaś udział w projekcie w kraju, który jest tak blisko Polski, co cię dotknęło tam najbardziej?

Katarzyna Narloch: Pracując przez te pięć lat w różnych miejscach świata miałam poczucie, że odległości geograficzne nie mają znaczenia. Czy mówimy o rannych, uchodźcach z Afganistanu czy Sudanu - to wszystko są ci sami ludzie. Konflikt tak blisko domu zmienia jednak dużo.

Jak się cały dzień ciężko pracuje, to się dobrze śpi. Natomiast nie zapomnę, jak raz miałam o godz. 9 wieczorem otwarte drzwi do pokoju i nastąpił wybuch. To jest zupełnie inny dźwięk w porównaniu do tego, co sobie wyobrażasz. To nie jest jak na filmie głośne "bum", tylko głębokie tąpnięcie. To się czuje w całej klatce, jak na koncercie, kiedy stoi się za blisko głośnika.
Co konkretnie?

Poruszyło mnie to osobiście. Sam fakt, że po raz pierwszy mogłam rozmawiać z ludźmi po polsku i oni mnie rozumieli. Jako Polce, ufali mi bardziej, kontakt z pacjentem również był na innym, lepszym poziomie.

Jak to się zaczęło?

Skończyłam właśnie projekt w Jemenie i byłam w Kambodży. Mój chłopak mnie budzi i mówi - Karolina, stało się. Nie wierzyłam, jak to możliwe, w XXI w. w Europie? Pojechałam tam w pierwszych tygodniach konfliktu, na początku marca. Pierwsza baza była we Lwowie, ale szybko okazało się, że muszę przemieścić się bliżej linii frontu - do Winnicy. To był czas, w którym Rosjanie okrążali Kijów. Początkowo szykowaliśmy się do zajęcia dużą liczbą rannych. Mieliśmy grupę chirurgów, anestezjologów, fizjoterapeutów. Przeprowadziliśmy rozeznanie i okazało się, że ukraiński system opieki zdrowotnej jest w stanie zająć się rannymi bez naszej pomocy.

  • Ukraina
  • Ukraina
  • - Później spotkaliśmy Olenę, pielęgniarkę, która opowiadała nam jak raz próbowała się przedostać na okupowane terytorium i pomóc dwutygodniowemu noworodkowi. Ubrała się w piżamę i idzie na checkpoint do Rosjan, a oni do niej z karabinami. Ona do nich: "Nie widzicie, że idzie kobieta w piżamie, będziecie strzelać?" I przeszła.
  • Ukraina
To inna sytuacja od tych spotykanych w krajach Afryki i Azji?

Ukraina to państwo o średnim dochodzie. Ukraińcy mieli zasoby, aby zacząć radzić sobie z kryzysem na własną rękę. Mieli samochody, schronienie, zapasy jedzenia i dostęp do wody. Wyższy niż w wielu państwach, w których prowadzimy działania, jest też poziom wyszczepienia i ogólny stan zdrowia ludności.

Jest to absolutnie niesamowite, bo mówimy również o terenach okupowanych. Dużo mówi się o doskonałej siatce wolontariuszy. Młodzi chłopcy wsiadali we własne samochody i przejeżdżali nocą lasami do miejscowości pod kontrolą Rosjan. Znajdowali rannych na ulicy, brali ich na tylne siedzenie i wywozili za linię frontu.

Czym się zajmowaliście w kolejnych dniach?

Na początku ocenialiśmy jak system opieki medycznej radzi sobie z taką sytuacją, mówię konkretnie o okolicach Winnicy. Byliśmy w stanie zaproponować szkolenia z fizjoterapii, opiekę fizjoterapeutów, psychologów. Szpitale miały bardzo duże zapotrzebowanie, aby poddać się szkoleniom w zakresie tzw. wypadków masowych. Chcieli być przygotowani na napływ dużej liczby rannych. Zrobiliśmy bardzo dużo takich szkoleń dla ukraińskiego personelu. W tym samym czasie były również inne projekty w różnych częściach kraju. Był pewien moment paniki, kiedy wszystkie szpitale chciały mieć szkolenia z obrony chemicznej. Przeprowadziliśmy szkolenia dla wolontariuszy z zasad dekontaminacji i pierwszej pomocy w urazach. Cieszyły się dużą popularnością, brali w nich udział zwykli obywatele, w każdym wieku, i byli bardzo wdzięczni za tę możliwość. Motywacja wśród ludzi była ogromna - pewna grupa wolontariuszy znalazła stare poradzieckie maski, kupili nowe filtry i ćwiczyli.

Sytuacja na froncie zaczęła się zmieniać właśnie w tym okresie.

Na początku kwietnia Rosjanie zaczęli wycofywać się z okolic Kijowa, co oznaczało szybką reakcję z naszej strony. Poznaliśmy burmistrza Fastowa - swoją drogą niezwykły człowiek, który zapewnił nam wsparcie, informacje i personel. To był zaszczyt pracować z nimi. Dzwoni do nas i pyta: "Chcieliście jechać do Makarowa? Dziś macie dostęp". Rzeczywiście wcześniej próbowaliśmy się dostać jeszcze bliżej linii frontu, ale ochotnicza obrona terytorialna bardzo broniła dostępu do tego terenu z powodu aktywnych walk w rejonie. Nie było wiadomo w jakim zakresie Rosjanie się wycofują, ale patrząc z obecnej perspektywy - to była jedna wielka ucieczka. W ciągu dwóch, trzech dni wycofali się praktycznie całkowicie z okolic Kijowa. Wspomniany Makarów był zupełnie zniszczony, praktycznie nie było nieuszkodzonego budynku. Mieliśmy leki i materiały medyczne, wsiadaliśmy w karetkę i codziennie wyjeżdżaliśmy patrząc jak daleko uda nam się zajechać, co też nie było proste, bo w pewnym momencie w całej Ukrainie zaczęło brakować benzyny. Tak jak mówiłam, nie zastaliśmy rannych, natomiast pomagaliśmy głównie osobom starszym z chorobami przewlekłymi, które zostały bez dostępu do leków i opieki, a z różnych powodów nie mogli lub nie chcieli się ewakuować. Widać było poważne konsekwencje psychologiczne. Ludzie mieszkali przez wiele tygodni w piwnicach, do których czasami ktoś wrzucał granat, ktoś strzelał po oknach. Jestem pełna podziwu jak oni to przetrwali, tym bardziej, że nie wiedzieli czy potrwa to jeden miesiąc czy pięć lat. Często byliśmy pierwszymi ludźmi z zewnątrz, których widzieli od sześciu tygodni. Mieszkańcy wychodzili z domu i sami zatrzymywali naszą karetkę.

Tego wieczoru płakałam pod prysznicem, ale to był pierwszy i ostatni raz. Kolejnego dnia poszłam do pracy i skupiłam się na rzeczach, które trzeba zrobić. To jest piękne, bo mogę coś zrobić i widzę rezultaty swojej pracy.
Jak reagowali?

Trudno uogólniać. Pamiętam twarze i historie tych ludzi. Mieszkańcy pytali się czy mamy leki, najczęściej stałe leki na nadciśnienie i cukrzycę. Niektórym zaczęło brakować insuliny. Czasami chcieli po prostu porozmawiać. Pytali skąd jesteśmy? "Z Polski? Moja córka jest w Polsce, słyszałam, że Polacy robią tyle dobrego dla Ukrainy. A mogę jej wysłać trochę ubrań?" Potem okazuje się, że w ich domach nie ma okien, albo mieszkają w piwnicy. Mówią, że nie mają problemu z wodą, bo mają swoją studnię. Nie mają problemu z jedzeniem, bo mają swoje kury, przetwory, ziemianki z zapasami. Często w tych ziemiankach chowali się przed bombami. W Jemenie to jest pierwsze zagadnienie - czy masz pitną wodę? W Ukrainie to nie były największe problemy. Myślę, że mieszkańcy szukali też podstawowego kontaktu. To był dla nich cały czas szok i chcieli się upewnić, że Rosjanie nie wrócą, że przywrócimy wszystkie usługi.

Jak wyglądały tereny po okupacji?

Wszystko zależało od miejscowości. W jednym mieście weszliśmy do szpitala, który był w zgliszczach. Sala operacyjna - wszystkie okna wybite. Personel był w trakcie cesarskiego cięcia, kiedy uderzyła rakieta. Tam pomogliśmy urządzić salę operacyjną w piwnicy, bo był to stary posowiecki budynek z grubymi ścianami. Inna sprawa, że wszystko było splądrowane.

Jak takie warunki odbijają się na psychice mieszkańców?

Od pierwszych dni widzieliśmy wyraźnie psychiczne konsekwencje konfliktu, w postaci ostrego stresu pourazowego, depresji, zaburzeń snu itp. Ale tego się spodziewaliśmy. Pytaliśmy się ludzi, czy jak Rosjanie wrócą, to czy będą uciekać. Mówili, że nie, że "jak mam umrzeć to umrę na własnym podwórku". Byli też i tacy, którzy uciekali z Kijowa, bo bali się, że stolica będzie miejscem ataków. Tymczasem znaleźli się na wsi i to w centrum walk.

A lokalni lekarze?

Poznaliśmy wielu medyków i każdy z nich to odrębna historia. W zrujnowanym Makarowie spotkaliśmy Sergieja, dyrektora sieci POZ, który całe dnie jeździł żarówiastą karetką, którą dostali z darami ze Szwecji. W kwietniu miał zdawać egzamin językowy z polskiego i przyjechać do pracy. Tutaj zaangażował się w całodobową pomoc i od rana do wieczora badał i rozwoził leki. W Ukrainie widać było tę energię, walkę. Później spotkaliśmy Olenę, pielęgniarkę, która opowiadała nam jak raz próbowała się przedostać na okupowane terytorium i pomóc dwutygodniowemu noworodkowi. Ubrała się w piżamę i idzie na checkpoint do Rosjan, a oni do niej z karabinami. Ona do nich: "Nie widzicie, że idzie kobieta w piżamie, będziecie strzelać?" I przeszła. Postawy, odwaga ludności są niesamowite, ale trzeba powiedzieć, że kraj jest w stanie wojny od 2014 r. Jeden z naszych kierowców, Artem, przed wojną sprzedawał myjki ciśnieniowe. Kiedy pojawiła się szansa, żeby pojechać na nowo odbite terytoria, nie zawahał się, choć nie było wiadomo, czy tam jest bezpiecznie. Artem w tym tygodniu zaczyna szkolenie wojskowe, z czym ja osobiście nie mogę się pogodzić. Ten słodki i kochany Artem, który unikał każdego konfliktu, a jak przechodziliśmy przez ulicę, to chwytał mnie, żeby samochód mnie przypadkiem nie potrącił. Ten człowiek teraz będzie na froncie.

Wrócisz na Ukrainę?

Jeśli mnie poproszą, to na pewno.

Wróćmy jednak do początku twojej "przygody" z Lekarzami bez Granic. Pewnego dnia stwierdziłaś, że będzie pracować w rejonach konfliktów?

Chodziłam do liceum akademickiego w Gdyni, gdzie wszyscy chcieli być lekarzami. Stwierdziłam wtedy, że i tak nie zdam fizyki, i że chce jeździć na karetce. Wtedy też usłyszałam po raz pierwszy o Lekarzach bez Granic, ale to wydawało się i było nieosiągalne. Najpierw studiowałam ratownictwo medyczne, potem ukończyłam studia pielęgniarskie - pracowałam na SORze, Oddziale Intensywnej Terapii, wreszcie na bloku operacyjnym i w karetce. Nabrałam doświadczenia. Pewnego dnia obejrzałam serwis informacyjny, w którym zobaczyłam reportaż o epidemii Eboli w Afryce Zachodniej. Potem była refleksja: "co ja tu robię?". Lubiłam swoją pracę i nie miałam z nią problemu, ale zapaliła się lampka w głowie. Sprawdziłam warunki i okazało się, że znajomość języka francuskiego nie jest już obligatoryjna. Zgłosiłam się, po miesiącu się odezwali, choć szczerze mówiąc praktycznie zdążyłam już o tym zapomnieć. Potem był kurs podyplomowy medycyny tropikalnej w Sztokholmie i wyjechałam na pierwszy projekt.

  • Jemen
  • Jemen
  • Jemen
  • Sudan Południowy
  • - Później spotkaliśmy Olenę, pielęgniarkę, która opowiadała nam jak raz próbowała się przedostać na okupowane terytorium i pomóc dwutygodniowemu noworodkowi. Ubrała się w piżamę i idzie na checkpoint do Rosjan, a oni do niej z karabinami. Ona do nich: "Nie widzicie, że idzie kobieta w piżamie, będziecie strzelać?" I przeszła.
  • Ukraina
  • Syria
Czy dużo osób z Polski pracuje w organizacji?

Dokładnej liczby nie znam, ale jest to około 30 osób. Dla porównania dodam, że każdego roku około 3 tys. międzynarodowych pracowników wyjeżdża do ponad 70 krajów. Połowa z nich jedzie potem ponownie. Można mieć najlepsze intencje, natomiast techniczna wiedza nijak się ma do tego, jak się sprawdzimy w terenie. Na jednym ze szkoleń powiedzieli nam wprost, że jesteśmy specjalistami z wykształceniem, ale 95 proc. tego co wiemy w terenie się nie przyda.

Nie boję się, ale może jestem dziwna. Nie zastanawiam się, nad tym, że mogę zginąć. Było kilka takich momentów, że pomyślałam "było blisko". Ale to są tylko chwile. Obiektywnie patrząc to były ryzykowne momenty, ale mam pewien mechanizm dysocjacji.
Sama wybrałaś pierwszy kraj?

Nie, otrzymałam propozycję. Niektórzy mają swoje preferencje, ja od początku brałam wszystko. Lekarze bez Granic mają 41 biur regionalnych na całym świecie. W zeszłym roku prowadzili 495 różnorodnych projektów w ponad 70 krajach. Założeniem jest udzielanie pomocy w sytuacji katastrof naturalnych, konfliktów wywoływanych przez ludzi i epidemii. Chętni trafiają do jednej puli i w zależności od potrzeb i kwalifikacji proponowane są im konkretne miejsca. Mój pierwszy projekt był w Sudanie Południowym, najmłodszym państwie świata.

Nie zraziłaś się, jak widać, po pierwszej misji.

Do dziś wydaje mi się to szaleństwem. Pamiętam jak w lotnisku w Dżubie uderzyła mnie fala gorąca. "W końcu robię to co zawsze chciałam i to co powinnam robić" - pomyślałam. To był ciężki projekt, nawet z mojej obecnej perspektywy. Spędziłam sześć tygodni przygotowując pielęgniarki z oddziału ratunkowego do dalszych szkoleń. W Sudanie Południowym sytuacja jest dynamiczna. W tym roku zawiązali jakiś sojusz i porozumienie, ale wszystko jest niestabilne. Generalne są dwa plemiona, które wzajemnie się napadają i dzieje się to na poziomie lokalnym. Po sześciu tygodniach pojechałam na jedną noc do domu i następnego dnia wyruszyłam w podróż do Afganistanu, gdzie spędziłam dziewięć miesięcy. Byłam pielęgniarką oddziałową i menadżerem oddziału intensywnej terapii w 300-łóżkowym szpitalu w mieście Laszkargah, które było zarządzane przez rząd afgański, ale otoczone przez Talibów.

Dochodziło do ryzykownych sytuacji?

Nigdy nie ma tak, że jest zero ryzyka. Bezpieczeństwo w "Lekarzach bez Granic" nie jest gwarantowane zbrojnie, bo nie mamy żadnej pomocy militarnej, nie mam broni. Nasze bezpieczeństwo opiera się na akceptacji. Gdziekolwiek pracujemy, zawsze jest dużo pracy operacyjnej przy organizacji kontaktów mających zapewnić nam bezpieczeństwo. Zawsze też musi być przynajmniej jedna grupa, która ma interes w tym, abyśmy zostali. Jeśli nie ma tego interesu, to nie jedziemy.

  • - Do dziś wydaje mi się to szaleństwem. Pamiętam jak w lotnisku w Dżubie uderzyła mnie fala gorąca. "W końcu robię to co zawsze chciałam i to co powinnam robić" - pomyślałam. To był ciężki projekt, nawet z mojej obecnej perspektywy. Spędziłam sześć tygodni przygotowując pielęgniarki z oddziału ratunkowego do dalszych szkoleń - mówi Katarzyna Narloch.
W takim razie, zapytam inaczej - czy bałaś się o swoje życie?

Nie boję się, ale może jestem dziwna. Nie zastanawiam się, nad tym, że mogę zginąć. Było kilka takich momentów, że pomyślałam "było blisko". Ale to są tylko chwile. Obiektywnie patrząc to były ryzykowne momenty, ale mam pewien mechanizm dysocjacji. Każdy radzi sobie z tym inaczej. Pracowałam w obozie chroniącym około 120 tys. cywilów - teren był otoczony przez żołnierzy. Ochrona też ma swoje dziury, parę razy zdarzyła się strzelanina na rynku - kontakt z uzbrojonymi grupami to jest coś codziennego, a każdy przejazd przez checkpoint jest momentem podwyższonego ryzyka. Zawsze jest z tyłu głowy, że nie tylko żołnierze są ryzykiem, ale oni sami też są w niebezpieczeństwie. Można więc być w złym miejscu i złym czasie, a taki moment może się zdarzyć, kiedy akurat przejeżdżasz przez punkt kontrolny.

Jak jesteście odbierani przez społeczność lokalną?

Osobiście prawie zawsze spotykam się pozytywnym odbiorem. Wydaje mi się, że Afganistan był dla mnie największym zaskoczeniem, bo wiele się słyszy o traktowaniu kobiet, ale nic złego mnie nie spotkało. Oczywiście problem istnieje, zakładałyśmy długie bluzy i chusty, ale śmiejemy się, że pracownicy międzynarodowi są traktowani trochę jak trzecia płeć. Często mówi się też, że w Afganistanie nie powinno się mieć tatuaży. Miałam malutki na nadgarstku, a ludzie uśmiechali się czy z ciekawości próbowali dotknąć. Jesteśmy bardziej ciekawostką, niż problemem.

Nie rozmawiam za dużo o mojej pracy. Moja mama martwi się o mnie bardzo, a siostra sobie przeliczyła, że mam większą szansę umrzeć w wypadku samochodowym w Polsce, niż w nalocie w Afganistanie.
Czy pracownicy medyczni są często celami?

Lekarze bez Granic w zeszłym roku prowadzili 495 projektów medycznych w 70 krajach świata. Jedna trzecia z nich związana była z konfliktami zbrojnymi. Zdarza się, że niezadowolony ojciec próbuje wejść do szpitala z kałasznikowem, jak to było w Afganistanie, gdzie również uzbrojeni ludzie starali się wedrzeć do sali operacyjnej, żeby zastrzelić pacjenta, który był operowany. Również w Afganistanie, w 2020 roku w Dashte Barchi, doszło do ataku na szpital, w którym prowadziliśmy oddział położniczy. Zginęły 24 osoby, a Lekarze bez Granic podjęli trudną decyzję o wycofaniu zespołów ze szpitala. Szpital w Afganistanie, w którym pracowałam, był 3 km od linii frontu. O godz. 9 wieczorem na froncie zaczynały się naloty. W ramadanie - o godz. 3 nad ranem i szczerze mówiąc nie wiem, jakie to miało znaczenie. To oczywiście najbardziej skrajne przykłady. Większość projektów Lekarzy bez Granic prowadzonych jest w pokojowych warunkach. Zarządzanie bezpieczeństwem w projektach Lekarzy bez Granic to aktywny, dynamiczny proces, który odbywa się na wielu szczeblach. Chciałabym podkreślić, że istotną rolę odgrywają również kierowcy, zatrudniani lokalnie. Są niesamowici, darzymy ich dużym zaufaniem. W Syrii kierowca albo wystawiał albo chował nasze logo w zależności od tego, na jakim terytorium się znajdowaliśmy.

Jak się śpi w takich warunkach?

Jak się cały dzień ciężko pracuje, to się dobrze śpi. Natomiast nie zapomnę, jak raz miałam o godz. 9 wieczorem otwarte drzwi do pokoju i nastąpił wybuch. To jest zupełnie inny dźwięk w porównaniu do tego, co sobie wyobrażasz. To nie jest jak na filmie głośne "bum", tylko głębokie tąpnięcie. To się czuje w całej klatce, jak na koncercie, kiedy stoi się za blisko głośnika.

Można się do tego przyzwyczaić?

Oczywiście. Ludzie bardzo szybko się do tego przyzwyczają. Przyzwyczajenie nie oznacza jednak zgody i tolerancji, ale jest metodą adaptacji do środowiska. Tam trzeba pracować, czy coś wybucha czy nie.

Czy takie historie zostają jednak w głowie?

Pacjenci różnią się z medycznego punktu widzenia - w Polsce, czy w Afganistanie. Ale reakcja na cierpienie jest bardzo podobna. Oczywiście pamiętam swoich pacjentów z oddziału intensywnej terapii w Trójmieście i pamiętam pacjentów z oddziału niedożywienia w Jemenie. Zawsze z tej grupy setek pacjentów ktoś zostaje bardziej w głowie.

  • Syria
  • Jemen
  • Jemen
  • Jemen
  • Afganistan
Na przykład?

W Sudanie, w obozie doszło do wypadku. Zapaliła się ceglana ściana i przygniotła kilkanaście osób. Jedną z poszkodowanych była młoda kobieta, która cały czas karmiła piersią mając złamaną kość udową. Jedyne dostępne leczenie to był stabilizator. W Polsce tego samego dnia miałaby operację i następnej doby zaczęłaby chodzić o kulach. Tam przez co najmniej kilka tygodni kobieta była przykuta do łóżka. Do tego nie mogła karmić dziecka, bo przyjmowała leki narkotyczne. Tego wieczoru płakałam pod prysznicem, ale to był pierwszy i ostatni raz. Kolejnego dnia poszłam do pracy i skupiłam się na rzeczach, które trzeba zrobić. To jest piękne, bo mogę coś zrobić i widzę rezultaty swojej pracy.

Czy bierzesz udział również w projektach o innym charakterze?

Raz dostałam telefon z pytaniem czy mogę jechać do Malawi otworzyć blok operacyjny. Powiedziałam: dobra, pojadę, załatwię szybko sprawę i wrócę, choć niechętnie, bo to nie był mój obszar zainteresowań. Chodziło o leczeniu nowotworów. Ja jestem zainteresowana medycyną ratunkową, ale na przygotowywaniu bloków operacyjnych się znam. Przyjechałam do Malawi, poznałam ludzi i zakochałam się w tej koncepcji i wysiłku organizacyjnym. Miałam być trzy miesiące, zostałam rok. W Polsce diagnostyka i leczenie raka szyjki macicy to oczywista sprawa. W Malawi 3 tys. kobiet rocznie umiera na raka szyjki macicy - chorobę uleczalną i często rozwijającą się bardzo powoli. Rozkręciliśmy projekt od pierwszorzędowej prewencji, szczepień i screeningu, po organizację mobilnych jednostek diagnostycznych jeżdżących po wioskach i leczenie paliatywne. Polegało to nie tylko na sprowadzeniu najlepszych chirurgów z różnych zakątków świata, ale również szkoleniu lokalnego personelu. Rozmawiałam z mądrym człowiekiem, który powiedział, że to jest najbardziej efektywny kosztowo rodzaj pomocy. Ile testów na malarię musisz zrobić, żeby uratować ludzkie życie? Podają różne liczby: od 500 do 5 tys. Jeśli zrobisz jedną histerektomię, to masz 100 proc. pewności, że uratowałeś komuś życie.

Wracasz do Polski po skończonej misji, widzisz się z rodziną. Czy z takim bagażem doświadczeń trudno już podjąć "normalną" rozmowę?

Moja rodzina już wie, że nie ma sensu się do mnie skarżyć. Za każdym razem jak na coś narzekają np. mama mówi, że pelet podrożał i musieli wydać horrendalne pieniądze zimą, to mam podobną reakcję. "To są problemy? W najgorszym wypadku będziesz siedzieć w zimnym pokoju i przykryjesz się pięcioma kocami". Po takich wyjazdach zmienia się perspektywa, zmienia się wszystko. Mycie rąk pod bieżącą wodą staje się wielką przyjemnością. Co ma się powiedzieć jak się widziało obozy dla Rohingjów - milion ludzi wypędzonych z domów, którzy mieszkają na wygnaniu, gdzie nie mają niczego. Ich dom to jest szałas i to nie taki jak nasze domki letniskowe, tylko spięte liście bananowca na czterech patykach. Oni dalej się uśmiechają, żyją, wychowują swoje dzieci i wysyłają ich do obozowych szkół.

Szczerze mówiąc, czasem więcej optymizmu widzę w tych krajach, które są dotknięte kryzysem. Tam wyraźnie widać jaką siłę ma wola przetrwania, że najważniejszy jest twój sąsiad i twoja rodzina, że możesz liczyć na drugiego człowieka, że jedność kobiet istnieje.

Czy z kolei twoja rodzina wie co tam robisz?

Nie rozmawiam za dużo o mojej pracy. Moja mama martwi się o mnie bardzo, a siostra sobie przeliczyła, że mam większą szansę umrzeć w wypadku samochodowym w Polsce, niż w nalocie w Afganistanie. Kiedy zaczynałam pracę w Lekarzach bez Granic, miałam mieszkanie, męża, samochód. Teraz mieszkam z rodzicami, mam motocykl, a mój chłopak jest gdzieś w Jemenie. Zmieniło się wszystko. Wielu ludziom wydaje się, że pomoc humanitarna to rozdawanie cukierków biednym dzieciom w Afryce. To jest zupełnie coś innego.

  • Afganistan
  • Afganistan
  • Szpital w Bangladeszu
  • Szpital w Bangladeszu
  • Szpital w Bangladeszu
  • Jemen
Coś cię jeszcze zaskakuje?

Trudno patrzeć na coś, co jest konsekwencją konfliktu, któremu można zapobiec. W Jemenie pracowałam w szpitalu dla matek z dziećmi, głównie niedożywionymi, które też umierały na choroby dobrze znane, takie jak błonica czy odra. Kto ostatnio w Polsce słyszał o błonicy?

Tymczasem w Polsce każdy ma szansę się zaszczepić, ale coraz więcej osób to neguje.

To czyste szaleństwo. Tak mogą mówić osoby, które nie widziały dziecka umierającego na odrę.

Długo zostajesz w domu?

Prawdopodobnie kilka tygodni. Już wiem, że następny wyjazd będzie do Sudanu. Jak tylko wiza będzie gotowa to wyjeżdżam.

Opinie wybrane

Wszystkie opinie (74)

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Jak ochronić swoje krocze przed nacięciem?

warsztaty, konsultacje

Cierpisz z powodu fobii społecznej? Nie wiesz jak sobie pomóc?

konsultacje

Prowadzenie cukrzycy u kobiet z cukrzycą ciążową lub cukrzycą typu I

badania

Najczęściej czytane